Irlandia nie robi wyjątków nawet dla mega gwiazd światowego rocka. Coroczny festiwal w Slane ma być do granic irlandzki i taki był tego maja. Od rano lało jak z cebra, samochody grzęzły w błocie blokując dojazdy do parkingów, autobusy myliły trasy i tworzyły zatory na drogach, policja, zwana tutaj Gardą, zamiast kierować ruchem robiła sobie sweet focie z uczestnikami, wokół pasły się stada zdziwionych krów, a ludzie, zgodnie z tutejszym stylem bycia, doskonale bawili się tak w drodze, jak i na polu koncertowym.

000_IMG_20170527_152906_res

Slane Castle Festival, czy po prostu Slane Festival lub Slane Concert, to jedna z najważniejszych imprez muzycznych na świecie, odbywająca się, z kilkoma przerwami, od 1981 roku. Gośćmi pierwszej edycji byli między innymi U2 oraz Thin Lizzy. Trudno wymieniać całą rzeszę wielkich artystów, którzy zawitali do Slane w kolejnych latach, warto tylko wspomnieć: The Rolling Stones, Bob Dylan, Bruce Springsteen, Queen, David Bowie, R.E.M., Pearl Jam, Soundgarden, Muse, Red Hot Chili Peppers, Foo Fighters, Madonna, Kings Of Leon no i oczywiście… Guns N’ Roses. Ci ostatni wystąpili tutaj pierwszy raz w 1992 roku, by powrócić dokładnie po 25 latach i zagrać dla 83 tysięcy widzów. Koncert  otwierał ich europejską część trwającej od ponad roku trasy „Not In This Lifetime Tour” (nie w tym życiu).

IMG_3767

Koncert w Slane odbywa się na prywatnej posiadłości, u podnóża zamieszkałego zamku, nad rzeką, na terenie ukształtowanym jak naturalny amfiteatr, mogącym pomieścić do 110 tysięcy osób. Slane leży pomiędzy miastami Navan i Drogheda, w odległości około 45 km od Dublina – stolicy Irlandii.

postadsuk.com-guns-n-roses-slane-2-x-ga-county-tyrone

Tegoroczny festiwal odbywał się w cieniu niedawnego zamachu terrorystycznego na koncercie w Manchesterze, toteż wszyscy spodziewali się wzmożonych kontroli i dodatkowych środków bezpieczeństwa. Owszem, zwiększono liczebność policji i służb ochrony (ok. 1200 osób), jednak nie dało się odczuć napięcia, lęku czy obaw przed realnym zagrożeniem. Może dlatego, że Irlandczycy mają przekonanie, że mieszkają w jednym z najbezpieczniejszych krajów Europy. Publikowana lista przedmiotów z zakazem wnoszenia była długa (obejmowała nawet zwykłe plecaczki), ale generalnie symbolicznie tylko egzekwowana na bramkach.

000_IMG_20170527_144548_res

Zanim o samym koncercie, kusi mnie aby wspomnieć jeszcze o tym, co wokół niego, bo przecież to wszystko tworzy z sobą jakąś spójną całość. Dlatego właśnie tak uwielbiam delektować się wszelkimi zjawiskami towarzyszącymi. A zatem transport. Obawiałem się tego, jak dotrę na miejsce festiwalu. Okazało się jednak, że zaradni Irlandczycy stworzyli coś na kształt concert-busów. Począwszy od największego, państwowego przewoźnika autobusowego Buseireann, a skończywszy na prywatnych operatorach obsługujących ruch małymi vanami, od samego rana chętnych dowożono z różnych miejsc w Irlandii. Podróżni zaczynali zabawę i integrowali się już w czasie podróży concert-busem. Na festiwal można też było dojechać prywatnym samochodem. I jedna i druga opcja w tym roku zapewniała dodatkowe atrakcje w postaci chaosu komunikacyjnego. Kierowcy gubili drogi, a jeszcze bardziej zdezorientowani policjanci próbowali kierować ruchem, najczęściej w niewłaściwym kierunku. Jak to w Irlandii – robili to na ogół z uśmiechem na twarzy, machając i pozdrawiając pasażerów pojazdów. Z kolei wyjazd po zakończonym koncercie z niewiadomych przyczyn został totalnie zablokowany i udrożniony po dwóch godzinach dzięki okolicznym farmerom, pozwalającym wydostać się drogami wzdłuż swoich obór. Z tego miejsca serdecznie ich pozdrawiam, bo dzięki nim miałem okazję wracać z koncertu mega gwiazdy rocka wprost przez „pachnący” wybieg dla krów. Te przemiłe zwierzęta były zresztą stałym tłem imprezy, bo pasły się stadami na okolicznych łąkach. I za to właśnie kocham Irlandię!
Z kolei toalety. No muszę o nich wspomnieć, bo irlandzkie podejście do tego tematu aż prosi się o napisanie odrębnego postu. O ile osoby załatwiające się publicznie wzdłuż dwukilometrowej drogi od parkingów na teren festiwalu były dla mnie lekkim szokiem, zaś dziewczyna uwieszona na chłopaku, który właśnie…. no właśnie…. była dla mnie już dużym szokiem, to otwarte na widok publiczny rzędy pisuarów były mega – mega szokiem.
Kolejna rzecz, to alkohol. Niestety, z utęsknieniem wspominałem w Slane nasze polskie festiwale, gdzie alkohol podaje się w budkach wokół, ale na płytę nie ma z nim wstępu. Tutaj tej zasady niestety nie ma, więc po dwóch – trzech godzinach supportów depczesz już po łydki w plastikowych kubkach i śmieciach, zaś towarzysze obok w coraz lepszych humorach pochłaniają kolejne piwa i śmierdzące hamburgery.
Inną sprawą, która w jakiś sposób zwraca moją uwagę na irlandzkich koncertach, jest obecność policji. To trochę takie zapomniane już widoki z polskich festiwali z początku lat 90. i dawniej. Tutaj powszechne.

18698371_10155489596054548_1558580939548233038_n

Na teren festiwalu dotarłem przy pierwszym supporcie, dzięki czemu obejrzałem wszystkie pozostałe (Otherkin, Mark Lanegan, Royal Blood) i zdążyłem zatopić się w tą cudowną, magiczną atmosferę koncertu, która zawsze ładuje moje baterie na kolejne tygodnie.

000_IMG_20170527_164314_res

A zatem świat, nie do końca dowierzając obietnicom, doczekał się w końcu powrotu Guns N’ Roses. Tego najbardziej oryginalnego, z trzema wielkimi muzykami, którzy urodzili się w odpowiednim miejscu i czasie, po to, by trafić na siebie nawzajem i dać milionom ludzi wspaniałą muzykę. Axl, Duff i Slash, w towarzystwie pozostałych obecnych członków zespołu rozpoczęli europejską trasę „Not In This Lifetime Tour” utworem – jakże by inaczej – „It’s So Easy” z pierwszej płyty Appetit For Destruction, która w tym roku obchodzi swoje 30-te urodziny. Pierwsze akordy, pierwsze wokalne frazy zabrzmiały jakby z oddali, niepewnie, cicho, a może po prostu nikły pod wrzawą tysięcy fanów, których krzyk zagłuszał wszelkie dźwięki dochodzące z kilku potężnych wież głośnikowych. A może technicy dźwięku dostrajali jeszcze parametry, tak, aby kolejny utwór, „Mr. Brownstone” (z tej samej zresztą płyty) zabrzmiał już wyraźnie, z pełną mocą? A była ona naprawdę tego wieczoru potrzebna, by pozwolić przebić się muzyce przez wrzawę tłumu. Ostudziła go na chwilę kompozycja „Chinese Democracy”, ale już kolejna, „Welcome To The Jungle”, którą osobiście uważam za najlepszy utwór Gunsów i jeden z najlepszych kawałków rockowych ever, rozgrzała wszystkich do granic i utrzymywała w takim stanie już do końca. Zespół przeskakiwał po swojej dyskografii, dawkując kawałki to z jednej, to z innej płyty, bez specjalnej chronologii. Setlista trasy koncertowej jest zresztą niemal stała, nie było tutaj niespodzianek, poza jedną, szczególną, wymowną i wzruszającą. Mniej więcej w połowie koncertu zespół oddał hołd zmarłemu przed kilkoma dniami Chrisowi Cornellowi, wykonując jego najsłynniejszy utwór „Black Hole Sun” i było to pierwsze wykonanie live tej piosenki przez Guns N’ Roses. Widownia zamarła, a w górze pojawiły się tysiące płomieni zapalniczek i latarek telefonów. Ta chwila jest zresztą najczęściej przywoływana w pokoncertowych relacjach medialnych.

000e1128-800

Koncert przeplatany był także czymś w rodzaju odpowiednika słodkiej masy w torcie i myślę tutaj o prawdziwych wirtuozerskich perełkach instrumentalnych, w których pierwsze skrzypce, a raczej pierwszą gitarę grał oczywiście Slash. Jego długie i wyrafinowane solówki nie były żadną niespodzianką, ale już interpretacje standardów były czymś niezwykłym. Pierwszą z nich był temat z „Ojca chrzestnego” – długi, porywający, pełen dziwnych wybiegów, z płynnym przejściem do „Sweet Child Of Mine”. Drugą – wzruszająca, zagrana w duecie z Richardem Fortusem – kompozycja „Wish You Were Here” zespołu Pink Floyd. Muzycy wykonali tę suitę stojąc na specjalnej platformie zawieszonej nad perkusją, na tle fantastycznej animacji. Trzecią było wyprowadzenie zakończenia „November Rain” w stronę instrumentalnej części utworu „Layla” Erica Claptona. Te dwie kompozycje łączy bowiem bardzo podobna melodyka i metrum z zastosowaniem fortepianu. W końcówce „Listopadowego deszczu” Axl, grający ten utwór na fortepianie, płynnie scalił obie kompozycje, a temat rozwinął Slash i reszta kolegów. Czwartą było coś w rodzaju mrugnięcia okiem przed utworem „Knockin’ On Heaven’s Door”. W części intro przywołano tutaj podobną melodię z utworu Alice’a Coopera „Only Women Bleed”, choć mi interpretacja Gunsów bardziej kojarzyła się znów z Pink Floyd i utworem „Brain Damage – Eclipse” z Ciemnej strony księżyca. Piątą, już w bisach, było intro do „Patience” nawiązujące do utworu „Waiting For A Friend” The Rolling Stones – i znów podobna melodyka. Aranżacja „Patience” była sama w sobie wyjątkowa. Po raz pierwszy podczas tej trasy wykonana w pełni akustycznie (gitara akustyczna i fortepian), w półmroku, przy 80-tysiącach zapalonych latarek na wzgórzu nad rzeką. Wprawni znawcy muzyki znaleźliby pewnie w zagranych utworach jeszcze więcej odniesień do innych kompozycji, ale ja się już o to nie pokuszę. Złośliwcy twierdzili, że te wszystkie instrumentalne przerywniki były po to, aby maestro Axl mógł na chwilę zejść ze sceny i odsapnąć. No cóż, fakt faktem, dzisiejszy wokalista Gunsów nie ma już niestety tego młodzieńczego wyglądu co w latach 90-tych, o masie ciała nie wspominając, ale przecież do emerytury naprawdę jeszcze mu daleko. Był w świetnej formie i fizycznej i artystycznej. Głos, choć czasami brakowało mu tej charakterystycznej kiedyś „górki” wciąż ten sam, wciąż bardzo rockowy, mocny i niepowtarzalny. Ja nie będę złośliwy i raczej obiektywnie stwierdzę, że Axl schodził ze sceny po każdym utworze tylko po to, aby… zmienić ubiór. Tak, on nie tylko śpiewał, ale także grał jak w sztuce. Do każdej niemal piosenki dobierał inną garderobę. Gdy przyszło mu grać na fortepianie wychodził zza kulis niemal w białym garniturze, ale gdy miał zaśpiewać „Nightrain”, wówczas jego wytarte dżinsy i kilogramy łańcuchów były jak najbardziej tam gdzie ich miejsce. No i ten znak rozpoznawczy – wzorzysta czerwona opaska i koszula zawiązana w pasie – zawsze tak jak dawniej, niemal „trade mark”.

18739930_10155489590079548_2948332832273094672_n

Gdzieś na blogu muzycznym przeczytałem w odniesieniu do Deep Purple i trasy „The Long Good Bye Tour”, że klasą jest wiedzieć kiedy zejść ze sceny. W odniesieniu do Guns N’ Roses dodałbym, że niektórzy artyści wiedzą także kiedy na nią powrócić. Panowie są w rewelacyjnej formie artystycznej i doskonale z sobą współpracują. Trudno mi nawet wskazać jakieś słabe punkty ich występu.

Już po koncercie, w rozmowach z przyjaciółmi, zastanawialiśmy się kto był główną postacią, niejako bohaterem tego wydarzenia. Czy kontrowersyjny, nieobliczalny, a jednak nareszcie (przynajmniej z pozoru) „ustatkowany” Axl Rose, czy jednak Slash, przykuwający uwagę tłumu swoim imagem scenicznym, charyzmą, spokojem, profesjonalizmem, grą niemal bez przerwy przez dwie i pół godziny a jednocześnie, sprawiający wrażenie, że to on jest dyrygentem. Że na jedno jego słowo, skinienie, coś może iść w jednym lub w innym kierunku.

000_IMG_20170527_204058_res

Koncert miał niezwykle zaawansowaną technicznie oprawę wizualną. Scena nie była jakoś specjalnie wyposażona w tysiące migających świateł, za to posiadała trzy ogromne telebimy, przy czym słowo „ogromne” jest tutaj istotne. Co najważniejsze, na telebimach owszem, wyświetlano niesamowite animacje, ale nie one były motywem przewodnim. Przez większość czasu na ekrany podawano obraz z kamer, przy czym realizowano to tak dobrze, że miało się wrażenie oglądania zrealizowanych profesjonalnie teledysków. Ekrany były przy tym niezależne, dzięki czemu równocześnie mogliśmy obserwować na każdym z nich inną część sceny. Oglądanie koncertu z najdalszej nawet części pola koncertowego nie było zatem ciągłym wypatrywaniem małego ludzika poruszającego się po scenie.

164030498-363d3775-c8f6-40ca-a934-1f77bcbe15a9

Już wkrótce, 20 czerwca, w ramach trasy „Not In This Life Tour” zespół zawita do Gdańska. Jestem ogromnie ciekaw tego koncertu i niespodzianek jakie zespół może zaserwować. To, że będzie to koncert niezwykły, nie ulega bowiem wątpliwości…

Zapraszam do obejrzenie mojej relacji filmowej z koncertu (15 min.)