Nagłe odejście tej pięknej, utalentowanej wokalistki było dla Irlandczyków chwilą przygnębienia i smutku. Cały kraj płakał wraz ze styczniowym deszczowym niebem nad Irlandią. Dosłownie. Była kochana, uwielbiana, podziwiana. Za głos, za charyzmę, za piękno. Uosabiała w sobie to wszystko, co w świecie kojarzone może być z Irlandią i była jej duchową ambasadorką. Urodziła się w wiosce Ballybricken w hrabstwie Limerick jako najmłodsza z dziewięciorga rodzeństwa, z którego dwójka zmarła w dzieciństwie. Jej ojciec, Terence Patrick „Terry” (1937–2011), rolnik, był niesprawny w skutek wypadku motocyklowego z 1968 roku. Jej matka Eileen pracowała w szkole. To była tradycyjna irlandzka, pobożna, rzymskokatolicka rodzina. Najmłodsze dziecko otrzymało więc imię na cześć Matki Boskiej Bolesnej…

Świat po raz pierwszy usłyszał o Dolores O’Riordan w 1993 roku, gdy wraz z zespołem The Cranberries nagrała piosenkę Linger. Jednak niemal wstrzymał oddech rok później, za sprawą ekspresyjnego, melodyjnego, ale wykrzyczanego niemal z furią manifestu Zombie. Młoda, 23-letnia, nieznana jeszcze wówczas wokalistka zrobiła to z takim zaangażowaniem, rockowym pazurem i wulkanem w głosie, że utwór nie schodził z list przebojów przez kolejny rok, a stale powiększająca się liczba fanów sięgała także po inne kompozycje The Cranberries: Dream, Ode To My Family czy właśnie Linger. Pojawiały się kolejne płyty, trasy koncertowe na całym świecie, projekty muzyczne. Publiczność wypełniała największe areny i stadiony. A oni – przyjaciele z Limerick, cały czas w tym samym składzie, dawali rzeczy wciąż nowe, świeże, autentyczne, ale zawsze z nutą celtyckiego ducha – czy to w zagranej frazie, czy w brzmieniu głosu Dolores – trochę krzykliwego, szorstkiego, ale wysokiego, kobiecego – tak charakterystycznego dla irlandzkich wokalistek.

Wrocław, maj 2017

Była u szczytu sławy, uwielbiana, nie miała jeszcze 50 lat gdy odeszła. Zmarła w Londynie 15 stycznia 2018 roku. Gdy tylko je ciało znalazło się w stolicy Irlandii, przez kilka dni zjeżdżały tam tłumy rodaków z całej wyspy, aby zobaczyć ją po raz ostatni, podziękować, wpisać się do księgi pamiątkowej. Później przewieziono ją do rodzinnego Ballybricken. W miejscowym kościółku odbyło się nabożeństwo tylko z udziałem rodziny i przyjaciół. Po mszy św. jej trumnę nieśli koledzy z zespołu. Została pochowana na pobliskim, maleńkim cmentarzyku Caherelly w mogile swojego ojca. W tym dniu, w momencie pogrzebu, wszystkie rozgłośnie radiowe w Irlandii zagrały równocześnie When You’re Gone.

Dolores była dla mnie bardzo ważna. To dzięki temu, że po raz pierwszy zobaczyłem ją na koncercie w katowickim spodku w 2002 roku, zacząłem interesować się tym pięknym krajem z którego przyjechała. Zachwyciłem się Irlandią, która – jak miało się później okazać – stała się dla mnie tak bliska. Zostałem też fanem The Cranberries. No i była moją rówieśniczką. Ostatni raz widziałem ją na koncercie we Wrocławiu, pół roku przed jej śmiercią. Była jakby nieobecna, ze wzrokiem skierowanym gdzieś daleko ponad publicznością. Tutaj relacja z tego koncertu. Była już wtedy chora. To już nie tamta dawna, drapieżna rockowa wokalistka. Jednak koncert był przepiękny. Jeden z ostatnich w jej życiu. Mieszkałem wtedy w Irlandii, więc próbowałem dotrzeć na któryś z kameralnych, akustycznych występów  The Cranberries, jakie zespół wtedy dawał w swoim kraju, ale było ich już tylko kilka i zdobycie biletów nie było możliwe.

Mimo, że mieszkałem wówczas całkiem niedaleko Dublina, nie udało mi się dotrzeć na pożegnanie pięknej Dolores, której muzyka była backgroundem mojej młodości. Zamierzałem niedługo później wybrać się na jej grób, ale i to musiałem odłożyć na jakiś czas. Wreszcie postanowiłem, że moja długo wyczekiwana i odkładana przez pandemię podróż na Zieloną Wyspę będzie także (a może przede wszystkim) pielgrzymką do Caherelly.

Poranny Limerick powitał mnie słoneczną, czerwcową pogodą. Wprost z Arthur’s Quay, dokąd przywiózł mnie autobus z Dublina, udałem się na poszukiwanie kwiaciarni, w której kupiłem dwie róże. Po krótkim spacerze przez miasto dotarłem na dworzec, gdzie po niedługim oczekiwaniu, umilanym śmiechem i zabawą grupy dziewcząt wybierających się na wieczór panieński, wsiadłem do autobusu Bus Eireann nr 328. Podróż trwała niecałe pół godziny. Wyskoczyłem na zapomnianej, opuszczonej stacji benzynowej w Caherline, na której stoją jeszcze dystrybutory wyskalowane w funtach irlandzkich. Uzbrojony w słuchawki, z których dobywała się muzyka z płyty „Something Else” The Cranberries, ruszyłem wiejską drogą w stronę Caherelly. To miała być pielgrzymka, więc żadnych samochodów z wypożyczalni, autostopu czy innych środków komunikacji. Po prostu ja, mój plecak, wąska droga wśród pól z muzyką Dolores, w jej rodzinnych miejscach. A może i po jej śladach, bo Ballybricken znajdowało się nieopodal. Droga do Caherelly to 4 km i jakaś godzina marszu, w czasie którego, jak policzyłem, osiem razy zmieniła się pogoda. Więc na zmianę to zakładałem, to zdejmowałem kurtkę, a moje róże przechodziły prawdziwe katorgi.

Mijany z rzadka przez traktory zdążające w pola lub przez lokalnych farmerów w swoich zdezelowanych furgonetkach, dotarłem do kamiennego muru starego wiejskiego cmentarzyska. Za murem wznosiły się ruiny kościoła. Z boku furtka, a za nią nowa część cmentarza, na którym znajduje się kilkanaście niedawno powstałych grobów. Wśród nich, w pierwszym rzędzie ONA. Ta uwielbiana w całym świecie, wypełniająca po brzegi hale koncertowe, rozchwytywana przez media, jedna z najważniejszych artystek historii rocka – teraz tutaj samotna, na niewielkiej łące otoczonej murem i drzewami. Skromny grób, a na nim kilka przedmiotów pozostawionych przez fanów, którzy czasami tutaj docierają: jakieś zdjęcia, pluszowy miś, chorągiewki, wypalone świece i sztuczne kwiaty.

Przy grobie Dolores spędziłem niemal dwie godziny, które były moją rozmową z nią sam na sam. Dziękowałem jej za muzykę, która towarzyszyła mi przez lata. Za to, że „zaraziła” mnie Irlandią. I za ostatni koncert we Wrocławiu, którego nie zapomnę chyba nigdy. I pozostawiłem dla niej dwie świeże róże.

Ten niezwykły kontrast pomiędzy tamtym tysięcznym tłumem na wielkim plenerowym koncercie rockowym i tą cichą łąką, na której słychać tylko śpiew ptaków i gdzie zajrzy ktoś raz na kilka dni, to dla mnie lekcja pokory wobec ostateczności i przemijania. Podobne uczucie miałem przy grobie Phila Lynotta z Thin Lizzy i w ogóle mam go zawsze na cmentarzach. Może dlatego tak lubię je odwiedzać, szczególnie w innych krajach lub obcych mi miejscach.

Trudno było mi rozstawać się z Dolores, ale miałem jeszcze do pokonania kolejnych kilka kilometrów pieszo, do miejscowości Grange, w której, obok opuszczonego baru „The Hamlet” zatrzymywał się Bus Eireann numer 329.

Wieczorny Limerick poprowadził mnie jeszcze przez chwilę śladami The Cranberries. W końcu to miasto, w którym muzycy chodzili do szkół, dojrzewali, a w miejscowych pubach dawali swoje pierwsze występy. Niedawno powstał tam niesamowity mural poświęcony Dolores. Praca znalazła się już we wszystkich przewodnikach, jako obowiązkowy punkt wizyty każdego rockowego fana.