Serwisy streamingowe pełne są muzycznych dokonań artystów, uprawiających ciężką muzykę, których utwory inspirowane są twórczością i stylem króla rock’n’rolla. Gdyby jednak sam Elvis zdecydował się na ciężkie brzmienia i miał do dyspozycji doskonałych metalowych muzyków, to… założyłby Volbeat!

Ta duńska formacja, której liderem jest gitarzysta z głosem Presleya – Michael Poulsen, fascynuje mnie od usłyszenia pierwszych taktów przedostatniej płyty „Rewind, Replay, Rebound” (2019). Po niej sięgnąłem po wszystkie poprzednie albumy, łykając niemal wszystko co na nich się znajduje. Melodyjność kompozycji, w połączeniu z charakterystycznym głosem wokalisty, tempem utworów i metalowymi riffami gitar sprawiają, że od utworów Volbeat trudno się oderwać. Szybko też wszedłem w posiadanie marzenia o koncercie grupy, odkrywając przypadkowo, że widziałem ją już na żywo – jako suport Guns N’Roses w Chorzowie w 2018 roku.

Volbeat w trakcie swojej europejskiej trasy „Servant Of The Road World Tour” (albumu wydanego przed rokiem, jeszcze w czasie pandemii) przyjechał do Polski na jeden koncert i wystąpił 4 grudnia 2022 r. w warszawskim Expo XXI. Gościem specjalnym był brytyjski Skindred, a jako support wystąpili Amerykanie z Bad Wolves. Koncert gwiazdy wieczoru miał jednak nietypowy przebieg.

Od samego początku było widać, że muzycy mają problem ze zbyt mocnym światłem podążającym za nimi na scenie. Tuż po zakończeniu pierwszej piosenki, The Devil’s Bleeding Crown, Michael Poulsen poprosił o zgaszenie skierowanych na niego świateł, po czym ogłosił pięć minut przerwy i grupa na kilka chwil zniknęła ze sceny. Już samo to było sytuacją niepokojącą i niezwykłą. Gdy powróciła, rozpoczęła kolejny utwór z podświetleniem z tyłu, natomiast muzycy skąpani byli w mroku. Tak wykonali jeszcze jeden utwór, Pelvis On Fire, po czym frontman poprosił o kolejnych kilka minut cierpliwości. Muzycy odłożyli instrumenty i zniknęli za kulisami. Zespół zszedł ze sceny by ustalić co zrobić z oświetleniem. Ostatecznie włączono zwykłe oświetlenie hali i zostawiono tylne reflektory sceny – w ten sposób koncert do samego końca miał niepowtarzalny klimat – odbywał się bez efektów świetlnych, przy pełnym, białym oświetleniu hali.

Wokalista przeprosił fanów za specyficzny początek koncertu i dodał: „Nie widzieliśmy was, ani naszych instrumentów. Teraz jest dużo lepiej, wreszcie was wszystkich widzimy!”

Dalej poszło już bez zakłóceń: żywiołowy rock’n’roll przy Last Day Under The Sun i siarczysty metal przy Becoming. Podczas Wait A Minute My Girl na widownię spadły wielkie czarne piłki, które długo podskakiwały ponad głowami słuchaczy, tworząc niezwykłe widowisko. W kilku innych utworach w powietrze buchały słupy dymu i kolorowych confetti. Jak zawsze na koncertach Volbeat, tak i tym razem Michael chwycił gitarę akustyczną i wykonał klasyczne I Only Want To Be With You z repertuaru Dusty Springfield, Ring Of Fire Johnny Casha, by zakończyć energetycznym Sad Man’s Tongue, którym Volbeat od swojej drugiej płyty „Rock the Rebel / Metal the Devil” niemal na każdym koncercie składa hołd królowi Elvisowi.

Po niedawnym, kontrowersyjnym przebiegu koncertu Placebo, bałem się trochę tej hali Expo XXI. Gospodarze poprawili chyba jednak coś wewnątrz, pewnie dołożyli trochę kotar, niemniej akustyka była dobra (lub bardzo dobra) – dało się znakomicie słyszeć wokal i wszystkie instrumenty. Z koncertu chyba najbardziej zapamiętam niezwykłą interakcję muzyków z publicznością. Dużo ciepłych zawołań, wspólne intonacje utworów i długie bisy. Tej bliskości służył wybieg, ciągnący się przez połowę hali, na którym muzycy pojawiali się chyba częściej niż na scenie.

Na długo zapamięta ten koncert jeden z fanów, który przed utworem The Devil Rages On został zaproszony na scenę, gdzie Michael wziął od niego telefon, którym zrobił kilka wspólnych selfie, lub inny, któremu wokalista podał kostkę do gitary z komentarzem: „Schowaj dobrze, bo teraz jest warta dwadzieścia dolarów!”. Podczas bisów wokalista zapytał publiczności, czy ta zna piosenki zmarłego przed miesiącem Jerry Lee Lewisa, bo jeśli tak to powinna dać teraz więcej hałasu na jego cześć: „Make some noise Warsaw!”. Zespół wykonał fragment jego Great Balls Of Fire, po czym Michael zawołał: „Skoro już czujecie ten klimat, to teraz… Czasami trzeba trochę umrzeć, żeby żyć!” i zaintonował rock’n’rollowo – metalowy utwór Die To Live z płyty „Rewind, Replay, Rebound”, który inspirowany jest właśnie utworem J. L. Lewisa.

Miłym akcentem było też ciepłe pożegnanie: „Tym utworem chciałbym celebrować te chwile z wami wszystkimi, dobrymi ludźmi, tutaj dziś wieczorem. To dla nas tutaj na scenie wspaniałe chwile. Dziękujemy za wasz udział w koncercie, za waszą gościnność. Jesteście wspaniali! Świętujmy ten wieczór wspólnie!”. Zespół zagrał wzruszający utwór Memory o tęsknocie, przemijaniu i powrotach, na zakończenie którego w widownię wystrzeliły snopy biało-czerwonych konfetti.

Michael Poulsen zawsze ciepło wyraża się o polskich fanach, bo też zespół ma ich w naszym kraju naprawę sporą rzeszę. Muzycy nieraz podkreślają, że ich koncerty na Woodstock w 2009 i 2014 roku były dla nich samych niezwykłe i najbardziej szalone, udane w historii grupy.

Michael nie ukrywa, że cała jego twórczość, styl wokalny, instrumentalny i sceniczny inspirowany jest mocno właśnie Elvisem Presleyem, ale także Black Sabbath, szczególnie z okresu z Ronnie Jamesem Dio oraz hard rockiem i heavy metalem w ogóle. Połączeniem tych różnych gatunków i epok muzycznych jest jakże interesujący i niepowtarzalny styl Volbeat.

Na koniec kilka słów o grupach, które supportowały gwiazdę wieczoru w Expo XXI. Przede wszystkim Bad Wolves. Ten amerykański heavy metalowy zespół nie jest przesadnie popularny, bo poza coverami brakuje mu nośnych przebojów, ale zasłynął kilka lat temu w związku z londyńską sesją Zombie z repertuaru The Cranberries. To na gościnne nagranie swojego głosu w tym utworze zgodziła się Dolores O’Riordan, która w styczniu 2018 roku poleciała do Londynu, by już nigdy nie powrócić do domu. Cover wywołał oczywiście głębokie poruszenie podczas warszawskiego koncertu. Trzeba przyznać, że nowy wokalista grupy, Daniel Laskiewicz był wyjątkowo aktywny, starając się czasami bardzo skutecznie rozruszać tłum.

To co Laskiewicz starał się robić, wokaliście drugiego suportu, Skinred, przychodziło naturalnie. Był jak wodzirej porywający tłum, który na jego rozkaz to falował, to dośpiewywał frazy, to unosił ręce. Publiczność jadła mu niemal z ręki, choć założę się, że 90 procent słuchaczy nigdy wcześniej nie słyszała o zespole Skinred i jego wokaliście (John „Benji” Webbe).