Jedną nogą w Tauron Arenie byłem już na dwa dni przed koncertem, gdy do samolotu, którym leciałem z Dublina do Krakowa, weszła grupa wesołych i głośnych Irlandczyków w t-shirtach Iron Maiden. To pewnie między innymi oni przyczynili się do tego, że przed dwoma planowanymi koncertami, na krakowskim rynku podobno aż roiło się od ludzi ubranych w charakterystyczne, czarne koszulki z kolorowymi motywami przedstawiającymi „maskotkę” zespołu, straszaka Eddiego. Podniosła atmosfera oczekiwania unosiła się na pokładzie samolotu i pozostała ze mną już do koncertu. Tym bardziej, że jechałem na niego dwa dni później samochodem wraz z zaprzysiężonymi wyznawcami Ironów, którzy znali każdą literkę tekstów i biografie członków zespołu do trzeciego pokolenia wstecz. Zanim dotarliśmy do Krakowa, znałem już cały repertuar przewidywanej setlisty wraz z oceną co jest genialne, a co takie sobie. Mogłem nawet ekspercko zastanawiać się, czy dostaniemy Alexander The Great, bo chodzą głosy, że zespół szykuje niespodziankę!

Krakowska Tauron Arena jak zawsze przywitała nas wzorową organizacją ruchu na parkingach i czytelną informacją dla uczestników wydarzenia. Nawet się nie obejrzeliśmy, a już zaparkowaliśmy, przeszliśmy przez kontrolę biletową, wrzuciliśmy zdjęcia na fejsa i nawet zdążyliśmy zjeść zapiekanki, by ostatecznie wbić się w połowę występu The Raven Age. No i trochę pożałowaliśmy czasu na te zapiekanki, bo okazało się, że support tak wtłaczał w krzesełka, że mi osobiście opadło wszystko, łącznie z ostatnimi włosami na głowie! Matko, takie przystawki do obiadu to ja uwielbiam! Nie wiem, czy dostali się na ten event tylko i wyłącznie z uwagi na rodzinne koneksje (gitarzysta formacji to syn Steve’a Harrisa, założyciela i basisty IM), ale koncertowo udowodnili, że są naprawdę solidną grupą. Muzycznie to dość nowocześnie zagrany heavy metal, bardzo sprawny technicznie i wyćwiczony wręcz do perfekcji. Do tego charyzma i zaangażowanie – energetyczne gitarowe zagrywki Tommy’ego Gentry i George’a Harrisa oraz przyjemny chrypliwy wokal Matty’ego Jamesa. Czytałem, że wśród wielu fanów IM panowały mieszane odczucia jeśli chodzi o obecność ekipy Harrisa juniora podczas tej trasy, ale moim zdaniem grupa wypadła naprawdę dobrze, a  jej show skłonił mnie do przewertowania youtubów w poszukiwaniu co lepszych kruczych kawałków.

W Arenie było naprawdę tłoczno. Płyta pękała w szwach, na trybunach z trudem dało się dostrzec pojedyncze wolne miejsca. Wszyscy czekali na pojawienie się gwiazdy wieczoru. Planowo, o godz. 21:00 przygaszono światła i z „taśmy” odegrano Doctor Doctor (z repertuaru UFO) i fragment ścieżki dźwiękowej z Blade Runnera. Bez zaskoczeń, choć emocje rosły. Trzeba przyznać, że pierwsze uderzenie mogło być dla niektórych nokautujące – Caught Somewhere In Time pojawiło się na koncertowej setliście pierwszy raz od 1987 roku. Wybrzmiało świetnie! Zespół poszedł za ciosem i zaserwował Stranger In A Strange Land. A zatem na tapetę poszedł kultowy album „Somewhere In Time” (1986), z którego zagrano na koncercie aż pięć utworów, łącznie ze wspomnianym wcześniej Alexander The Great (aż do 28 maja br., czyli początku trwającej właśnie trasy, zespół nigdy nie zagrał go na żywo).

Gdy fotografowie opuścili podscenium, Bruce Dickinson, ubrany w długi szary płaszcz zwrócił się do widowni. Był wyjątkowo rozgadany i wspominał między innymi o swojej miłości do… polskiej kiełbasy i wódki. Później nawiązał też do wojny w Ukrainie. A zaraz po tym – powrót do muzyki i prawdziwy przeskok w czasie – do najnowszego albumu „Senjutsu” i utworów The Writing On The Wall i Days Of The Future Past. Słychać było, że Dickinson był w doskonałej wokalnej formie, a Tauron Arena oddźwięczała mu się doskonałą akustyką. Na początku co prawda było chyba zbyt głośno i nieczytelnie, ale profesjonalni dźwiękowcy opanowali sprawę w kilka minut. Bruce wokalnie „wyrabiał” naprawdę dobrze, okazjonalnie zagadując fanów. Jak zawsze kipiał energią, biegając po dwupoziomowej scenie. To pozycja obowiązkowa każdego koncertu Ironów!

Fot. Artur F. / CowKrakowie.pl

Podczas krakowskiego koncertu zespół zaprezentował pięć utworów z płyty „Senjutsu”. Nie wszystkie wywołały większe emocje wśród fanów, choć Hell on Earth, przepiękna i emocjonalna kompozycja, okazała się bardzo udanym otwarciem bisów.

W drugiej części głównego setu zespół przeplatał nowe utwory ze starszymi, serwując pomiędzy mniej oczywistymi „pozycje obowiązkowe”, takie jak Fear Of The Dark, Iron Maiden, The Prisoner czy Can I Play With Madness. Wracając zaś do bisu, po Hell On Earth zespół sięgnął po dwie klasyczne kompozycje – The Trooper, przy którym publika szalała bez opamiętania, a także znakomite Wasted Years, które na potrzeby godnego zakończenia rozciągnięto w czasie. Zespół, po naprawdę udanym koncercie, wylewnie podziękował za wsparcie ze strony fanów. W sumie na koncercie usłyszeliśmy „tylko” 15 kompozycji, ale fani Iron Maiden wiedzą o co chodzi!

Fot. Artur F. / CowKrakowie.pl

Prawdziwą ozdobą tego wieczoru były… solówki! Wspaniale grał Dave Murray, ale też jego kolega, Adrian Smith, wykonywał je wręcz ekstatycznie, wkładając wiele serca w każdy, pojedynczy dźwięk. Zresztą to właśnie Smith co rusz obdarowywał fanów w pierwszych rzędach małymi upominkami – w ich stronę leciały imienne kostki gitarowe a w dalszej części koncertu także pamiątkowe opaski na rękę.

Siódmy członek grupy, wspomniany wcześniej zombiak Eddie pojawił się na scenie trzykrotnie – najpierw jako tytułowy Przybysz w Stranger In A Strange Land, potem jako obłąkany cyborg (na wzór tego z okładki „Somewhere In Time”), tocząc zacięty bój z Dickinsonem na broń laserową, a na końcu jako samuraj w pełnym rynsztunku bojowym, podczas finalnego wykonania Iron Maiden. To wtedy również zza pleców Nicko McBraina wyrosła olbrzymia głowa Eddiego w samurajskim hełmie. Po ostatnich taktach Wasted Years pozostały już tylko podziękowania od muzyków, kilka pamiątkowych gadżetów rzuconych ze sceny oraz outro w postaci Monthy Pythonowskiego Always Look On The Bright Side Of Life.

Iron Maiden jako koncertowa maszyna po raz kolejny udowodniła, że wiek gra w tym wszystkim najmniejszą rolę. Bruce Dickinson wciąż brzmi potężnie, gitarowe trio Smith – Murray – Gers wciąż dostarcza niesamowite melodie i dźwięki, Steve Harris jak w najlepszych czasach szaleje na scenie, a Nicko McBrain, choć miejscami upraszcza swoje partie, wciąż z wielkim namaszczeniem trzyma całą kapelę w ryzach. Artyści byli pełni energii i radośni, wszyscy w świetnej formie – zarówno koncertowej, jak i fizycznej. Kiedy dodamy do tego naprawdę ciekawą, nieoczywistą setlistę, mówić możemy o jednym z najlepszych tegorocznych koncertów. A przecież konkurencja spora!

Do muzycznego tortu dołóżmy jeszcze wierną publiczność. Gdy rzucano światła reflektorów na płytę i trybuny, odnosiło się wrażenie płynięcia po falującym morzu czarnej wody. Tysiące rąk w górze, mężczyźni, kobiety, dzieci, w różnym wieku, o różnych fryzurach, posturach i kolorach skóry, w ironowych t-shirtach. Dużo flag, z których barw wyczytać można było, że w Krakowie zameldowała się wierna rzesza fanów nie tylko z Polski, ale także z Brazylii, Włoch, Niemiec, Wysp Brytyjskich, Czech…

Nie wątpię w to, że wkrótce muzycy znów do nas zawitają i po raz kolejny dadzą niesamowity show.
I trzymam tylko kciuki, aby mogli to robić tak długo, jak tylko się da.

Iron Maiden, Kraków 2023 – SETLISTA z odsłuchem utworów