Ostatni raz widziałem w Irlandii Slasha na żywo podczas festiwalu dla półmilionowej publiczności, na którym Guns N’Roses był główną gwiazdą. Jakże miło było tym razem zobaczyć mistrza z bliska, w hali mniejszej niż wrocławska Orbita i posłuchać w towarzystwie nie więcej niż 3-4 tysięcy widzów. Wiem, że wywołałem tym samym westchnienie zazdrości u przyjaciółki, która wybiera się na koncert Slasha i Konspiratorów do katowickiego Spodka za kilka dni, ale cóż, tak bywa. Już gdzieś na tym blogu pisałem, że Dublin to oaza eventów muzycznych i czasami gwiazdę światowego formatu można zobaczyć po prostu w klubie.

Sala, w której w Wielki Czwartek odbył się koncert Slasha w towarzystwie Mylesa Kennedy’ego & The Conspirators w ramach trasy promującej album „4”, to część dublińskiej 3Areny, pięknego obiektu z lat 80-tych, zlokalizowanego przy samym porcie. Arena nie jest wielka, ale dumnie chwali się w materiałach promocyjnych, że należy do dziesiątki najbardziej aktywnych eventowo miejsc na świecie. I coś w tym jest, bo imprezy muzyczne, mniejszego i większego kalibru, odbywają się tam praktycznie co 2-3 dni. Na koncert wybrałem się z moim ukraińskim kolegą z pracy Sergiejem, gitarzystą rockowym, który swoje instrumenty i wzmacniacze pozostawił w chersońskim domu na linii frontu. Po godzinach spotykamy się czasami w sklepie muzycznym Waltons w Blanchardstown Shopping Centre, gdzie obsługa pozwala nam potestować gitary. Z Sergiejem wymieniamy się naszą ulubioną muzyką i to jemu zawdzięczam moją nową miłość, która ma na imię Chickenfoot! Ja z kolei dla równowagi zaraziłem go m.in. Manic Street Preachers.

Na koncert dotarłem niemal w punkt planowanego rozpoczęcia, ale pośpiech nie był konieczny. Impreza rozpoczęła się z tradycyjnym irlandzkim godzinnym (!) poślizgiem. Przed wejściem szybka kontrola i skan biletów – w wersji z mobilnym QR-kodem, czyli żadne screenshoty czy wydruki nie wchodzą już w rachubę (wygląda na to, że na koncerty trzeba będzie zacząć chodzić z power bankiem, bo nie daj Boże rozładuje się telefon!). Przed supportem zdążyliśmy z Sergiejem zająć idealne miejsce na wprost sceny, wypić po dwa Guinnessy w cenie o zgrozo € 8,00 za kubek (!) i ponarzekać, że w naszych krajach takie opóźnienie nie byłoby możliwe.

Warto było jednak czekać. I to nie tylko na samych mistrzów ceremonii. Powiem tak: gdy wybierasz się na koncert legendy, nigdy nie ignoruj zespołu supportującego, ponieważ nigdy nie wiesz, kiedy stanie się jedną z kolejnej fali supergwiazd. Tę część trasy otworzył zespół, który dopiero zdobywa sławę: Mammoth WVH. Podczas występu łatwo było zrozumieć, dlaczego ich popularność szybko rośnie. Tajemnicza nazwa tego amerykańskiego zespołu nawiązuje do inicjałów jego założyciela, gitarzysty i wokalisty – Wolfganga Van Halena i do Mammoth, zespołu, w którym przed powstaniem grupy Van Halen grał ojciec Wolfganga – Eddie Van Halen. Drugim gitarzystą w Mammoth WVH jest Frank Sidoris, jednocześnie muzyk The Conspirators (szczęściarz zagrał zatem tego wieczoru i w supporcie i w headlinerze). Ależ ich muzyka daje solidnego kopa! Perkusista to prawdziwy atleta, zamieniający uderzenia w bębny w nieprzerwane serie niczym z karabinu maszynowego. Energetyczne gitary z rytmicznymi riffami i pięknymi szybkimi solówkami to prawdziwa kwintesencja dobrego, uczciwego hard rocka. Coś jak połączenie Linkin’ Park i Prodigy z domieszką Foofighters. Mocno, potężnie, grubo, wrzaskliwie ale i melodyjnie. Do tego spory dystans i wyluzowany styl. Chciało się więcej, ale zespół był na scenie tylko niespełna godzinę. Jeśli zobaczę ich kiedyś na afiszu – jadę na koncert!

Slash i jego kompani wyruszyli w trasę w ramach The River Is Rising – Rest Of The World Tour ’24. To ciągle promocja ostatniej płyty zatytułowanej po prostu „4”, która ukazała się dwa lata temu, jeszcze w pandemii i nadal nie schodzi z najwyższych miejsc list. Muzycy odwiedzą w sumie 32 miasta w 21 krajach na całym globie, w tym Katowice. Cały ten album to arcydzieło rock’n’rolla, którego najlepiej słuchać głośno, lub bardzo głośno, czyli po prostu na koncercie!

Slash to ikona rocka, wybitny gitarzysta i kompozytor, który sprzedał ponad 100 milionów płyt. Na pytanie o jego miejsce w gitarowym panteonie najlepiej odpowiedział magazyn „Time” – Slash znalazł się tam na drugim miejscu listy największych wirtuozów gitary elektrycznej wszech czasów (Jimi Hendrix był na pierwszym). Slashowi zawdzięczamy kultowe płyty i riffy największych hitów Guns N’ Roses, a także znakomite nagrania grup Slash’s Snakepit i Velvet Revolver. Z kolei Myles Kennedy to utalentowany gitarzysta i przede wszystkim właściciel przepięknego aksamitnego głosu, znany z występów w zespole Alter Bridge, którego pozostaje członkiem od 2004 roku. Myles jest bez wątpienia jednym z najlepszych współczesnych wokalistów rockowych. Od 2011 roku jest również członkiem zespołu Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators.

Dubliński show zaczął się utworem tytułowym całej trasy, energetycznym The River Is Rising i od razu naładował na maksa i tak już rozgrzaną do czerwoności po występie supportu publiczność zgromadzoną w 3Arenie. Mała sala, a zatem bez telebimów, oszczędne efekty świetlne (często używano podświetlenia znanego z okładki płyty koncertowej „Live At The Roxy”, gdzie tło jest czerwone, a muzycy punktowo oświetleni na biało, co sprawia wrażenie, jakby byli postaciami czarno – białymi), bliskość sceny i świetna komunikacja z publicznością (wspólny język ma tutaj jednak znaczenie) – to wszystko sprawiało, że koncert był i wyjątkowy i kameralny niemal.

Toczył się jak hardrockowy pociąg, niezależnie od tego, czy to coraz bardziej zrelaksowany Myles, czy pełen energii Todd Kerns przejmowali obowiązki wokalne. Entuzjastyczna publiczność dodawała temu wszystkiemu właściwego paliwa.

Usłyszeliśmy siedem z dziesięciu utworów z ostatniej płyty i kilka klasyków, takich jak Back From Cali, Anastasia, Driving Rain, Doctor Alibi, Wicked Stone czy wspaniale przyjęty Starlight. Nie zabrakło utworu z repertuaru Gunsów: Don’t Damn Me, a także cowerów: Always On The Run z repertuaru Lenny Kravitza i Rocket Man Eltona Johna. Ten ostatni otwierał krótki zestaw bisowy i był zachwycający. W półmroku, po przeciwnych stronach sceny usiedli naprzeciw siebie: Todd Kerns przy pianinie i Slash przy gitarze hawajskiej. Po długim i pełnym magii intro na scenę wszedł Myles, a po nim reszta zespołu. To jedna z najbarwniejszych według mnie chwil wieczoru. Kiedy zespół tego pokroju wraca na bis, zawsze będziesz się zastanawiać, co wyciągnie z torby, aby zakończyć koncert czymś wyjątkowym. Klasyk Eltona Johna zabrzmiał po prostu genialnie. To coś, co temu zespołowi udało się wielokrotnie: wybiera piosenkę innego artysty, którą ludzie kochają lub podziwiają i… robi z niej „perełkę”.

Skoro więc utwory z nowego albumu, covery i klasyki koncertowe ułożyły się w ładną, długą setlistę, to jak taki wieczór mógł się nie podobać? Frank Sidoris nie okazywał oznak zmęczenia, biegając z jednej strony sceny na drugą przez cały set. Todd Kerns miał dość energii by doskonale wywiązywać się z roli drugiego wokalisty. Myles mógłby zaśpiewać książkę telefoniczną i zabrzmiałoby to jak poezja, a gdy nie śpiewał, to nie leniuchował, tylko brał do rąk gitarę i wspomagał kolegów. Wszystko po prostu idealnie z sobą pasowało. Slash zapewne dobrze czuł się w Dublinie, bo był naprawdę wyluzowany i oddany swej gitarze. Ponieważ artysta od lat wygląda tak samo, myślę, że wszyscy zapominamy, że nie jest już młodym mężczyzną. Jednak tego wieczoru nie widać było u niego żadnych oznak zmęczenia. Właściwie dwie trzecie koncertu, trwającego przecież ponad dwie godziny, to tak naprawdę ciągłe solówki! W Wicked Stone trwała ona nieprzerwanie jakieś pięć minut, zapierała dech w piersiach, a ręce bolały od samego patrzenia na to, co z gitarą wyprawia mistrz!

Koncert zakończył klasyczny utwór Slasha, który łatwo rozpoznać po genialnym intro. Anastasia to jedna z moich ulubionych piosenek zespołu i słysząc reakcję publiczności, byłem pewien, że nie jestem sam. Utwór okazał się doskonałym zwieńczeniem wspaniałej nocnej rozrywki.

Slash, wspierany przez Mylesa Kennedy’ego i The Conspirators nie zawiódł. Po raz kolejny udowodnił, że zasługuje na tytuł jednego z najlepszych gitarzystów w historii rocka.
Och, byłbym zapomniał! Po koncercie, w drodze do samochodu, mój kolega Sergiej, dobry gitarzysta rockowy, nie omieszkał zauważyć, że Slash kilka razy pomylił tonację i rozjechał się w solówkach z zespołem. O matko, dobrze, że nie jestem aż tak dobry w tym instrumencie i nie zauważam takich niuansów na koncertach!

C’est La Vie – fragment koncertu w Dublinie

RocketMan – fragment koncertu w Dublinie

Dublin 28.03.2024 – Setlista:
The River Is Rising („4”) – voc. Myles
Driving Rain – voc. Myles
Halo – voc. Myles
Too Far Gone – voc. Myles
Back From Cali – voc. Myles
Whatever Gets You By („4”) – voc. Myles
The Path Less Followed („4”) – voc. Myles
C’est la vie („4”) – voc. Myles
Actions Speak Louder Than Words („4”) – voc. Myles
Always On The Run (Lenny Kravitz cover) – voc. Todd
Bent To Fly – voc. Myles
Avalon – voc. Myles
Don’t Damn Me (GN’R cover) – voc. Todd
Starlight – voc. Myles
Wicked Stone – voc. Myles
April Fool („4”) – voc. Myles
Fill My World („4”) – voc. Myles
Doctor Alibi – voc. Todd
You’re a Lie – voc. Myles
World on Fire – voc. Myles
Bis:
Rocket Man (Elton John cover)- voc. Myles
Anastasia- voc. Myles